czwartek, 27 sierpnia 2009

Wesele

Chociaż jestem fizycznie zmaltretowana, przez samą siebie, muszę wszystko napisać, wszystko wyrzucić z siebie i jeszcze nie będzie końca mojego gadania. No właśnie, gadania o czym ?, oczywiście o weselu Beatki i Macieja. Oszukiwałam siebie , że jestem w super dobrej kondycji, chociaż, tak do końca nic w tym kierunku nie robiłam. Mój wewnętrzny " diabełek"wiedział co potrafi, rzeczywiście, jak przyszło co do czego, to wyszłam z siebie. Nie będę na siebie pisała źle, ale prawdę to mogę walnąć, tak też zrobię. A więc moi kochani wesele Beatki i Macieja było ... no było, już wiem " zapięte na ostatni guzik " , trochę to za słabo określiłam - od początku do końca "perfekcja ", we wszystkim , co dotyczyło tej uroczystości. Moje słowa nie oddadzą, nie określą tych cudownych chwil, które przeżyłam , przez te dwa dni mojego wariowania, jakby nie w tym czasie i całkiem inna " ja ". A to za sprawą doskonałej organizacji uroczystości weselnej, goście czuli się wspaniale, od początku do końca. Muszę zacząć od kościoła, zajęliśmy miejsca, czekamy na Młodą Parę. Ich wejście było fantastyczne, piękni, młodzi i uśmiechnięci, odważnie żywym krokiem szli do ołtarza, z tego miejsca im wróżę, że takie będzie ich życie - z uśmiechem śmiało do przodu. Wszystko , co dalej się działo , było bardzo wzruszające, ślubowanie , przysięga małżeńska , i to ,że Młodzi są już małżeństwem. Gratulacjom nie było końca, pogoda dopisała i nasza kawalkada weselna ruszyła do Kębłowa, przez Rumię, Redę, Wejherowo i do celu. Wyglądało pięknie i niecodziennie, bo pilotowały nas dwa samochody, udekorowane balonami i napisem 'Pilot", klaksonami dawali sygnały ,że jedzie orszak weselny. Nasz autobus został na światłach, i do końca nie dołączyliśmy do czoła, z powodu korka na trasie Rumia - Reda. Bardzo liczne grono gości zgromadzonych w lokalu "Chata", i Rodzice Młodej Pary z solą i chlebem, oczekują przybycia Młodych. Po dokonaniu tradycyjnego obrzędu przez Rodziców, Młoda Para i wszyscy goście wypili toast na zdrowie. Zaczęło się weselisko. Szkoda, że nie znam nazwy Zespołu , który nas bawił i przygrywał do tańca, do samego rana, pyszna wesoła zabawa, prowadzone różne gry i zawody towarzyskie, co dodatkowo rozruszało wszystkich na parkiecie. Zaczęłam pisać o zabawie, a miałam w kolejności zacząć opisywać o goszczeniu nas przy stole. Więc, po wypiciu szampana ruszyliśmy wszyscy w poszukiwanie swojego miejsca. Nie mogę ominąć opisu wystroju sali - jest piękny, dekoracja i zastawa na stołach, bogato i suto. Czuliśmy się wspaniale, odprężeni i weseli, obsługiwani przez uśmiechnięty personel, jedzenie smaczne, różnorodne i obfite, serwowano nam bez końca apetyczne dania. Było wszystko, czego dusza zapragnie, jedzenie i picie, co kto chciał i na co miał ochotę.Muszę jeszcze zaznaczyć , że wzdłuż ściany , przez całą salę, dodatkowo zastawione stoły, gdzie były zupy i pieczyste łącznie z drobiem każdego gatunku, jeszcze wypieki , ciasta, wszystkie specjały w tej branży i owoce. Jeśli o jedzeniu piszę, to około dwunastej w nocy, wjechał ogromny, piętrowy tort z zapalonymi ogniami, pięknie i imponująco udekorowany, kolejka do niego ,też ustawiła się imponująca. Następna atrakcja , to pieczony prosiak, lecz z nim rozprawili sie fachowcy, ubrani w służbowe mundury, robota szła im z rozmachem, chętnych do tego prosiaczka nie zabrakło. Zabawa wesoło kręciła się dalej, orkiestra zadbała , żeby wszystkim wycisnąć ostatnie poty, co im się udało w nadmiarze. Tańcowali , tańcowali, do białego rana, pantofelki zrobiły się za ciasne na nóżkach, trzeba było się ich pozbyć, i już ciało nic nie krępowało. Weselnicy zakończyli tę piękną uroczystość, wspólnie z orkiestrą pieśnią "Kiedy ranne wstają zorze". Jeszcze nie koniec zabawy, bo w następny dzień, autokar powiózł nas w to samo miejsce, mogliśmy wszyscy sie cieszyć fantastyczną zabawą, jedzeniem , i swoim wspaniałym towarzystwem. Młodzi nadal byli piękni, bez uszczerbku w swojej prezencji , wszystkim humory dopisały , nic nikomu się nie stało, zdrowi i weseli zakończylismy , to cudowne weselisko. Brawa, i jeszcze raz brawadla wszystkich uczestników i gości weselnych, przede wszystkim dla tych osób , które głównie przyczyniły się, że Impreza była bombowa, a kto to taki ?.....pomyślcie sami.....do miłego.......ha....ha.....

środa, 19 sierpnia 2009

Jeszcze lato

A mnie jest szkoda lata, i moich letnich wspomnień, On, głupia mówi do mnie, i tak mi żal ... A lato jeszcze mamy, i pięknie dookoła, i jestem wciąż wesoła, i tak mi żal ... To tak jak, gdyby ktoś kochany nagle odszedł, i pozostawił mi zupełnie inny świat, a przecież jest tak samo, i nic się nie zmieniło, i tak mi żal..., i tak mi zal... Tak mi śpiewa w duszy, i musiałam to napisać. Leci kolejny dzień lata, fajnie, ze nie jest upalnie, takie lato cieszy, bo nie jest męczące.
Piszą w gazecie, że przyjdą gorące dni, chorobcia i akurat, na to nasze weselisko , ma być bardzo gorąco. To nic, wszystko , co daje wypociny, zrobię wcześniej, a w ten dzień, to tylko głowa, i myjku, myjku, i wskakuję w moją kreację. Marek już zrobił próbę generalną swojego ubioru, więc tylko mieć dobre samopoczucie i zamówiona taxi zawiezie nas do celu. Dzisiaj byłam aktywna, zaraz po śniadaniu poszłam do Janki na gadki, a potem rowerem na rynek. Lubię jechać w środę, bo nie ma dużego tłoku. Rano jest pięknie, świeże, czyste powietrze, co daje dodatkowo cudowny relaks w czasie jazdy rowerem. Kupiłam dużą torbę na kółkach, bo znowu nam się sporo nazbierało, moje prezenty urodzinowe, i inne zakupy, które jeszcze zrobimy, wszystko musimy pomieścić. Jesteśmy z Markiem odprężeni, już drugi dzień z rzędu kawkujemy u cioci Danki, bo czas nam się skraca do naszego wyjazdu. Danka w tym roku nie miała zbyt dużo czasu, miała gości z Dani, a my mieliśmy nasze wnuki, ale teraz jest piękny czas dla nas, i to właśnie wykorzystujemyJutro Danusia zaprasza nas , na smażone flądry, uwielbiamy te ryby jeść, a jeszcze iść na gotowe, to jest mniam ....mniam......i tak sobie dogadzamy, i miło czas spędzamy, bla....bla....bla.....

wtorek, 18 sierpnia 2009

Szkoda lata

Niedawno pisałam o wiośnie, a teraz sobie nucę ...a mnie jest szkoda lata..., tak, spędziłam w Rumi piękny urlop, zaliczyłam niezapomniane chwile z wszystkimi mi drogimi osobami, razem, i z każdym osobno. Nakarmiłam się Waszą miłością kochani, teraz musi to starczyć na całą zimę, będę codziennie czerpała tego ciepełka, co otrzymałam od Was wszystkich tego lata, powinno go wystarczyć do następnej wiosny. Czeka mnie dużo pracy w ostatnich tygodniach, nie będę się teraz tym nakręcać, bo mamy lepszą przygodę, idziemy na ślub i wesele Beatki, jest to wnuczka kuzynki Kasi. To nawet nam fajnie wyszło, na koniec taka pyszna zabawa, spodziewam się z mojej strony szaleństwa na parkiecie. Beatka wychodzi za mąż za Macieja, ślubu kościelnego w Janowie, udzieli im ksiądz Antoni ,a uroczystość weselna jest w Kłębowie. Mama Beatki Bożena , zapewniała mnie, że będzie grała super dobra orkiestra, co mnie całkowicie uspokoiło, bo orkiestrę, to już dam radę usłyszeć, nie ma mocnych, większość parkietu, to ja mam zamiar zajmować, swoim improwizowanym tańcem. U mnie ,to się tak objawia, tylko poszczególne instrumenty wyzwalają we mnie demony temperamentu, to saksofon, trąbka, to po prostu nie da się zwyczajnie kręcić, dostaje się przy okazji skręt kiszek, nie tylko kręgosłupa. Przygotowuję się na tę imprezę przez cały czas, po pierwsze , to miałam schudnąć, pisałam o tym w innym post, ale to nie jest łatwe. Okazuje się, że moje łakomstwo jest silniejsze. Miała Janka rację pisząc w komentarzu , że nie da się tego dokonać, gdy są to wypieki mojej bratowej Danki - święta prawda, tak właśnie było, nie dałam rady zrezygnować z tych pokus. I teraz mam, zamiast mniej wagi , to jeszcze mi doszło. Robiłam kilka razy próby tańca, na początku było lepiej, a teraz jest mała zadyszka. Za mało ćwiczyłam i za mało jeździłam rowerem, to są skutki mojego lenistwa, nie mogę się teraz tym przejmować, ważne ,żeby dopisał mi humor, a reszta się jakoś ułoży. Wczoraj miałyśmy z Hanią miłe spotkanie z naszą przyjaciółką Ewą. Ja dawno temu byłam w towarzystwie Ewy, było nam bardzo miło wspominać nasze dawne dzieje, bo w latach młodych mieszkałyśmy w Rumi.Takie spotkania są dla mnie fantastycznym przeżyciem, czuję jakby tych minionych lat wcale nie było, czujemy się młodo, cała przyszłość przed nami, marzenia i bardzo realne plany. No, Ewa to je ma, wyprowadza się do Jelitkowa i na Rumię się wypina, bo coś ja do morza ciągnie, a w Rumi miała przed nosem las, a właściwie mieszkała w lesie. I takiej odmiany im się zachciało, no pewnie, nad samym morzem, nafaszerują się zdrowo tym jodem, to od razu z dwadzieścia lat im ubędzie, i znowu wszystko przed nimi. A ja tam już wolę siedzieć w mojej kochanej Rumi, ja jej nie zdradzę, co to , to nie ha ha ...

niedziela, 16 sierpnia 2009

Powrót Taty

Były lata powojenne, a Tata nie wracał, czekaliśmy wszyscy, z wiarą, że to nastąpi. Było ciemno, gdy wszedł do pokoju, gdzie spaliśmy w pierzynach na podłodze. Niedowierzanie i ogromna radość spowodowała, że nie mówiliśmy nic, lecz pamiętam ten moment, ogromnego szczęścia dziecka, że Tata powrócił. Dzisiaj już dokładnie nie pamiętam, ale w innych domach Rodziny , albo już się doczekały powrotu ojca, albo miało to dopiero nastąpić, albo nie nastąpiło wcale. Wraz z powrotem Taty zrobiło się weselej w naszym życiu, po prostu byliśmy Rodziną, która się rozwijała , jak każda inna, raz lepiej , raz gorzej, ale nigdy nie było źle.Ja nie znałam Taty, Mama pokazywała nam zawsze jedno zdjęcie, które udało jej się zachować z pożogi wojennej. Nie mogłam się nacieszyć patrzeniem na Tatę żywego, bardzo go kochałam ze zdjęcia , ale żywy stał się dla mnie uwielbianym Tatą, lubiłam patrzeć jak się uśmiecha, był najładniejszym Tatusiem, jakiego mogłam sobie wymarzyć. Od zaraz otoczył nas opieką, jego starania zaowocowały, w naszym mieszkaniu przybywało coraz więcej mebli, i w całości nasze życie zaczęło się zmieniać na lepsze. Czułam jego miłość od początku, bardzo się cieszył, że byłam podobna do niego, często podkreślał , przy każdej okazji, sadzał mnie na kolana, przytulał, i mówił , że jestem jego oczkiem w głowie. Kochał nas wszystkich, i często nas zapewniał, że bardzo za nami tęsknił, mocno chciał wrócić do Rodziny, i tak się stało. Tata zarabiał pływaniem na statkach handlowych ( drugi mechanik ) odczuwałam jego nieobecność, chciałam , żeby zawsze był z nami. Potem przyszły rozczarowania, miałam swoje marzenia, prosiłam, żeby mi przywiózł to i owo, ale dostałam nie to, o czym marzyłam, tylko to, co sam uważał kupić. I tak się bardzo cieszyłam, z tych prezentów, bo były zawsze bardzo ładne. Byliśmy wychowywani dość surowo, była dyscyplina i posłuszeństwo, a przede wszystkim musieliśmy pomagać Mamusi we wszystkich czynnościach domowych, a potem na gospodarstwie.Dom prowadzony był bardzo oszczędnie, Tato kupował ziemie, i w ten sposób doszły nam obowiązki, praca w domu i w obejściu. Nie było szpanowania, buty i ubrania nosiliśmy jeden po drugim , a mnie Babcia Julianna szyła sukienki kombinowane z różnych części materiałów. Wszystko znosiłam pogodnie , miałam naturę dziecka wesołego, beztroskiego i nie dopuszczałam do siebie smutku. Cała nasza trójka, Lutek ,Mirek i ja, chodziliśmy do szkoły podstawowej w Janowie. Czasy szkolne wspominam jako najszczęśliwsze w życiu, tam mogłam dać upust mojej naturze, lubiłam się wygłupiać i rozśmieszać innych, w takich chwilach byłam w swoim żywiole. Od początku miałam kłopoty z koncentracją na lekcji i po pół godzinie pa rzestało mnie interesować , co działo się na lekcji, przeszkadzałam na różne sposoby, przez co ,byłam wyrzucana z klasy. Z czasem zaczęło mi się to podobać, chętnie powodowałam takie sytuacje ,żeby wyjść, nie stałam za drzwiami, jak chciała Pani, tylko szłam swoją drogą. Obok szkoły janowskiej ( stoi do dziś), była duża hala , tam spędzałam czas , aż do dzwonka na przerwę. W pierwszej klasie przychodziłam do domu , często z popuchniętymi rękami , ślady na dłoni od bicia kablem, za nieposłuszeństwo. Uczyły nas stare panny, bliżniaczki, jedna waliła wiecej od drugiej. W trzeciej klasie ,to już nie było bicia , ale za to ,wywalanie za drzwi, co wcale nie odczuwałam jako karę. Lubiłam dużo biegać na dworzu, chętnie robiłam to z moimi kuzynkami, albo dziećmi z sąsiedztwa. Im byliśmy starsi, tym mniej pozwalano nam na takie beztroskie harce, dochodziło nam coraz więcej obowiązków, co wspominam ,jako ograniczenie naszej swawolnej wolności. Pomoc nasza była niezbędna , bo mamie dochodziło coraz wiecej pracy, prowadzenie domu zadbanie o trzodę chlewną i jeszcze Tato otworzył sklep kolonialny. pomagali wszyscy ,Dziadek furmanką przywoził towary z Wejherowa, trzeba bylo stać za ladą i sprzedawać, do pomocy też była zatrudniona kuzynka Jadzia, sprzedawała i prowadziła księgowość i dokumentację sklepu. Wszystko to sprawiło , że życie robiło się nerwowe, były kłótnie , my dzieci nie chcieliśmy zbyt wiele pomagać, ale musieliśmy. A ja bardzo lubiłam być w sklepie, podobały mi się kolorowe cukierki w papierkach i inne słodkie wyroby. Musiałam wchodzić na drabinę sklepową , żeby je dosięgnąć i to nie było przeszkodą w wyjadaniu ich. Przychodziły dzieci i ich obdarowywałam , jak tylko była okazja. Lubiłam dawać , i sprawiać tym radość innym. Sklep nie dawal zysków, nastały czasy stalinowskie, i prywata dostała w łebi skończyła się zabawa. Tata z rejsu przywoził pomarańcze, którymi się chetnie dzieliłam , moje koleżanki z sąsiedztwa, Marysia, Elenora i Jadzia Bach, często mnie u siebie gościły i ogromnie lubiłam z nimi jeść obiad , jak wracałyśmy ze szkoły i tu czulam potrzebę ,żeby im się odwdzięczyć, to jak tylko była okazja obdarowywalam je pomarańczami. Mama i Tata bardzo dbali o naszą edukację i w związku z tym pobieraliśmy prywatne lekcje w domu , z języka angielskiego, a ja muzyki(pianino), uczył nas prof. Gorski. Mieliśmy dobrą opiekę od Rodziców, szkoła i sprawy zdrowotne, zawsze były na pierwszym miejscu. Wakacje od najmłodszych lat mieliśmy wypełnione obowiazkami. Gospodarka się powiększyła , były już krowy , które ja przeważnie pasłam,aż do klas licealnych , praca w polu i przy sianie. Do prac codziennych byliśmy wdrażani od dzieckai było absolutne posłuszeństwo. My dziewczeta chetnie bawilismy się na naszej ulicy i przeważnie grałyśmy w piłke, w dwa albo w cztery ognie . Nie zawsze mogłam z nimi grać, gdyz musiałam cwiczyc moje lekcje na pianinie, słyszałam jak mnie wołały i serce się rwało do grania w piłkę. Dziewczeta chętnie pomagały mi w pracach ogrodowych, lub na polu. Gdy spotykamy sie dzisiaj ,to czesto wspominamy te czasy. O innych rozrywkach w twmtych latach napiszę w następnym post.

sobota, 15 sierpnia 2009

Lata powojenne

Lata powojenne zaczęłam prawie w szóstym roku życia (brakowało trzy miesiące do ukończenia). Zamieszkaliśmy ponownie w domu rodzinnym przy ulicy Morskiej, gdzie zniszczenia wojenne zostawiły swoje piętno, ale dało się jakoś zamieszkać.Parter od strony północnej, był wykorzystany dla koni w związku z tym musieliśmy się wpierw uporać ze sprzątaniem, tych wszystkich brudów i niepotrzebnych sprzętów. Najgorsze minęło i przyszłość wyglądała optymistycznie, ważne , że byliśmy wszyscy zdrowi i chętni do tworzenia naszego nowego życia. Tutaj znowu była pomocna nasza wspólnota rodzinna, mieszkania się zachowały, ale wspomagaliśmy się wzajemnie w pracach gospodarczych, polowych i przy obejściu.Od zaraz ruszyły prace polowe na polu, była wiosna, orka , siewy i sadzenia warzyw. Plony ratowały nas przed głodem, jak również posiadanie krowy , która regularnie dostarczała mleka. Babcia z Dziadkiem dalej wspomagali swoje dzieci i ich Rodziny, i nikt nie był głodny. To zrozumiałe ,ze wszystkie Rodziny i nawet dzieci pomagały w pracach gospodarczych, gdy były takie sytuacje, to wszystkie ręce były potrzebne do pracy.W naszym domu zajęliśmy mieszkanie na piętrze nr. 4 i na szczęście było umeblowane, więc Mama zaraz z nami mogła zamieszkać. Są wspomnienia , które braliśmy na wesoło, chodziło o to, w jakim języku musieliśmy się porozumiewać. Wiadomo, że w czasie okupacji obowiązywał język niemiecki, więc jak któreś dziecko niechcący odezwało się w jęz. polskim w sytuacji niekorzystnej, to z rozpędu obrywał w " pysk", to miało nas nauczyć koncentracji, który język wybrać. Takie momenty były dla dzieci bardzo stresujące i w efekcie przestaliśmy się odzywać, mogliśmy jeszcze rozmawiać w gwarze kaszubskiej, lecz w tym biegli byli dorośli. Jeszcze raz dwujęzyczność dala nam popalić, jak wkroczyli Rosjanie. Lata okupacji przeważyły i bez oporów porozumiewaliśmy się w jęz. niemieckim, chociaż Polska była wyzwolona. Dla dzieci sytuacja się powtórzyła, i znowu w " pysk ", jak dzieci pomyliły jezyki, bo teraz przy Rosjanach obowiazywał jęz. polski. Z tego powodu dzieci nie miały polotu w jakiejkolwiek mowie , te hamulce działały jeszcze długo po wojnie, moi Dziadkowie chętnie rozmawiali w gwarze kaszubskiej. Mniej wesołe wspomnienia, to jak grupa Polaków o "jakiejś"tam nazwie, i w myśl " jakiejś " tam idei zabierali Rodzinom polskim z ich domów meble poniemieckie. Tym sposobem wiele ludzi nagle zostało bez mebli i zamiast w łóżkach, musieli spać na podłodze, to samo spotkało nas. Radocha byla krótka , opustoszałe pokoje przedstawiały smutny wygląd i nie dało się zapomnieć ,że zostaliśmy ogołoceni, spanie twarde na podłodze a w kuchni zabrakło nam stołu a posiłki Mama stawiała nam na kredensie, który nam zostawili. Mąż kuzynki Jadzi - Leon, wyśledzil na rowerze tych ludzi ,bo bardzo go to zaciekawilo dokąd zaworzą te wszystkie meble, więć składowali w innej miejscowości w dużym pomieszczeniu( stodoła?). Potem się dowiedzieliśmy ,że była to działalność nielegalna. Chciwość ludzka nie zna granic , okazało sie że ta grupa działała w imieniu decydentów w wyzwolonej Polsce. Czego to ludzie nie wymyślą a tak wiarygodnie wygłądali, że ludzie dali się przez nich ograbić. Jest to taka ciekawostka powojenna ,ale dużo ludzi odczuło to , jako działalność krzywdzącą. Dorosły człowiek w tym miejscu miałby wiele do powiedzeniao rzeczach mrożących krew w żyłach,lecz ja byłam dzieckiem i pisze to co pamiętam. Zapamietałam swoje przysmaki z jedzenia, a były to "pyzy ziemniaczane" okraszone tłuszczem, uwielbiałam je jeść, jedliśmy je nieraz dwa razy w tygodniu ,jak nie częściej, gdyż kartofle były naszym podstawowym jedzeniem. Nastepny post ,to juz bede pisała o naszej Rodzinie, gdy wrócił Tato z wojny w 1947 roku.

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Moje dzieciństwo

Moje poczęcie z pewnością nie było planowane, bo przede mną urodzili się moi Bracia, Ludwik - dnia 14.04. 1936 rok, Mirosław dnia 24.04.1938 rok, a więc zostałam poczęta na początku października w 1938roku. Myślę , że wybaczono mi wpychanie się na trzecią, zaraz po moim bracie, bo byłam dziewczynką. Urodziłam się 10. 07. 1939 roku w domu rodzinnym przy ulicy Morskiej , na drugim piętrze - dzisiejszy strych. Rodzice z jednej części strychu zrobili mieszkanie dla siebie, ponieważ pozostałe mieszkania przeznaczone dla lokatorów , miały dawać zysk. Moi Dziadkowie Żelewscy byli bardzo pracowici , utrzymywali się z gospodarstwa. Wychowali siedmioro dzieci, i wszystkim dzieciom zapewnili start życiowy, wyposażając ich w dobra materialne, które pozwalały im się usamodzielnić, taki start też otrzymali moi Rodzice. Urodziłam się maleńka, ważyłam niecałe trzy kilogramy, mówili na mnie "mała laleczka"- w moim beciku tak właśnie się prezentowałam, mała główka pokryta czarnymi włoskami, ciemne oczka ciekawie świdrowały wszystko, co napotkały na swojej drodze. Mama na mnie mówiła " mój mały wyskrobek". Kuzynka Jadzia i Leon z Flensburga (wyjechali z Polski do Niemiec w 1958 roku) zawsze wspominają mnie w ten sposób i do dzisiaj słyszę od nich słowa "byłaś bardzo ładna i wyglądałaś jak laleczka". Babcia Juliana Żelewska z Dziadkiem Feliksem, fajnie wymyślili podział swoich dóbr dla dzieci ,bo wszystkie ciotki i wujowie a tym samym moje kuzynostwo , mieszkaliśmy blisko siebie i mogliśmy prowadzić wspólne życie rodzinne. Bawiliśmy się wszyscy razem , wspaniała wspólnota, która przetrwała całe nasze dzieciństwo w otoczeniu kochających się ludzi. Najazd Hitlera na Polskę 01.09.1939 roku przerwał nasze spokojne życie. Mieszkaliśmy obok Cioci Agaty, i Mama często ją odwiedzała i tego dnia też była u niej z dziećmi, i wszyscy zaczęli uciekać w popłochu , zapomnieli o mnie. Zostałam tam na werandzie, wylatywały szyby i odpryski szkła spadały obok mnie a ja leżałam i bawiłam się swoimi nóżkami i machałam rączkami, nie wiedząc nic o wojnie. Tata zaczął pływać na statkach handlowych przed wybuchem wojny i już nie powrócił do kraju, dopiero po wojnie w 1947 roku. Mama wraz z Rodziną zapewniała nam byt, pracująć całą okupację w Bazie niemieckiego lotnictwa w Rumi. Byliśmy z naszego domu wysiedleni, i zamieszkaliśmy u C.Marty Kąkolowej. Cała Rodzina wzajemnie się wspomagała w pilnowaniu dzieci i trzody chlewnej i wszystkich pracach domowych. Moje dzieciństwo , to lata okupacji i czas powojenny. Z tamtych lat pamiętam rozkład mieszkania , które zajmowaliśmyu C.Marty , na piętrze, sypialnię , pokój dzienny i niewielką kuchenkę, od niej wejście na werandę , gdzie Mama upychała nasze zabawki. Mieliśmy ich całą szafę , zimą nie bawiliśmy się tam ,ale latem zawartość szafy wędrowała na całe mieszkanie, i bawiliśmy się wszędzie. Przez jakiś czas bracia chodzili do przedszkolaa mnie pilnowały ciotki. Zapamiętalam również, że Mama dla nas dostawała czekoladę, i chowała ją wysoko na szafie. W podkradaniu jej byliśmy zgodni i zawsze ktoś kogoś trzymał, żeby tam się wdrapać - najlepiej umiał się wspinać Mirek i dzielił się z nami swoim łupem. Utkwił mi też w pamieci obraz choinki bożonarodzeniowej i prezenty, w gronie rodzinnym , ale również w świetlicy wojskowej na lotnisku, dla pracowników i ich dzieci. Tam też były słodycze i prezenty, a żołnierze swoje racje darowali dzieciom i inne produkty na kartki, w tym okresie nie zaznaliśmy biedy ani głodu. Jesteśmy dziećmi wojny i dalej przesuwają mi się obrazy w pamięci z tego mojego dziecinnego życia. Najwięcej męczyły mnie budzenia nocne w czasie nalotów bombowych- charakterystyczne dalekie buczenie i wycie syren. Mama szybko nas ubierała i zbiegała z nami do piwnicy. Okropnie tego nie lubiłam , byłam bardzo śpiąca i niechętna w ubieraniu się, chciałam tak mocno dalej spać w ciepłym wygodnym łóżeczku. Trzęsłam się z zimna i ze strachu , szczęki mi latały , że nie mogłam mówić. W piwnicy było zimno i ciemno, nie wolno bylo zapalić nawet świeczki. Starsze dzieci byly ciekawe i pchały się do góry na schody, bo tam stali dorośli słuchali i gotowi na wszystko. To ostrzeliwanie trwało dosyć długo , z góry markówcowej ,gdzie stała armata. Najgorsze przyszło potem, musieliśmy się ratować ucieczką do domu ciotki obok, gdyż dom w którym mieszkaliśmy zaczął płonąć. Staliśmy z Mamą w piwnicy w domu obok, mnie Mama trzymała na ręce a bracia stali po bokach i patrzymy, jak płonie dom a w nim cały nasz dobytek. Pamiętam płacz i rozpacz Mamy a my dzieci pocieszamy Mamę - "nie płacz Mamo, my nic nie chcemy, ani jeść , ani zabawek i nic nie potrzebujemy, tylko nie płacz". Dla nas dzieci, rozpacz Matki na tle tego płonącego domu ,była tragiczna. Matka zawsze była silna, wszystko nam zapewniala a teraz byliśmy przerażeni, że coś nam zagraża , skoro Ona płacze. To nie koniec naszej niedoli wojennej, krótko przed wyzwoleniem uciekaliśmy z Rumi przed kolejnym nalotem i ostrzeliwaniem. Dziadek Feliks z Rodziną załadowali wóz z dobytkiem i sam złapał za dyszel , kobiety pomagały pchać i tak ruszył nasz smutny pochód, dzieci dreptaly obok , pochlipując , bo bolały ich nóżki. Pare metrów przed nami , Mama prowadziła krowę, naszą jedyną karmicielkę. Wolno posuwaliśmy się szosą w kierunku Białej Rzeki, zostaliśmy zatrzymani przez rosyjskiego żołnierza i dostaliśmy niespodziewaną pomoc . Po prawej stronie szosy na łąkach pasły się żywe konie, pozwolił Dziadkowi zabrać konia, od tej chwili dzieci mogły siadać już na wóz i wymieniać się z pozostałymi. Mogliśmy szybciej się posuwać i już w nocy dotarliśmy do Sławutowa. Ulokowaliśmy się w budynku , spanie na słomie , na podłodze i tam cała Rodzina mogła odpocząć, nie mogliśmy spać , okropnie nas gryzły pchły, dzieci nadal płakały, bo słychać bylo krzyki i walenie do drzwi, gdzie spaliśmy. Strach paraliżował wszystkich, bo nie było wiadomo , co nas jeszcze czeka. Wtym czasie nastąpił koniec wojny i wracaliśmy do swoich domów. Zaczęło się życie w czasie powojennym, ale o tym napiszę w następnym post.

niedziela, 9 sierpnia 2009

Moje urodziny


Data 10.07.1939 rok - to dzień moich Urodzin. Ludzie, czy jest coś piękniejszego od radości, jaka mnie ogarnia, z powodu przeżycia ,nie mniej ,i nie więcej,jak to moje 70 lat? Jest to cudowne uczucie,świadomość przeżycia tego cudownego wieku i być z tego powodu szczęśliwą. Całkiem szczerze mówię o szczęściu, tak to czuję i dlatego o tym piszę.Nie ma nic ponad to, jak radość życia w tym wieku, po prostu z samego bycia - dzisiaj i jutro. Czuję się wolna i spełniona, wszystko co w życiu miałam dokonać względem najbliższych i siebie spełniło się, czego można pragnąć więcej? - niczego, tylko zdrowia. Teraz tylko ode mnie zależy , jak będę spostrzegać swoje życie, chcę tutaj zaznaczyć, że moje życie należy do mnie , ja decyduję , jakie ono będzie, więc nie myślę o dalekiej przyszłości, bo po co ?- wszystko co piękne i możliwe do osiągnięcia już przeżyłam. Miałam kochanych Rodziców,Braci i byliśmy szczęśliwi w swoim gronie i w tamtym czasie, gdy to było możliwe.Rodzina nasza żyła w jednym domu, żyliśmy dla siebie, niczego nam nie brakowało do szczęścia.Dzisiaj oceniam to pozytywnie i cieszę się ,że miałam takie dzieciństwo w otoczeniu kochających się ludzi.Nigdy nie zabrakło mi w życiu miłości i nie zaznałam biedy, przez całe lata czułam troskę moich Rodziców o nasz byt i wychowanie, dzięki ich staraniom miałam życie, które oceniam jako dobre. Wspominam moje Urodziny z dzieciństwa, widzę jak przez pola Dziadków i nasze ,wydeptaną ścieżką idą moje kuzynki, niosąc bukiety kwiatów ogrodowych, jak: goździki, róże, gladiole, dalie i lewkonie. Piękny i różnorodny zapach tych kwiatów dominował w całym mieszkaniu i trwał ,aż do następnego tygodnia, bo 18.07.Urodziny obchodziła Mama. Znowu przez pola szły kuzynki i ciotki z dużymi naręczami tych pięknych kwiatów i z szczerymi życzeniami dla Mamy. W latach 60-tych zostaliśmy wywłaszczeni z tych ziem i przestrzeń od zagrody Dziadków do naszego domu przy ulicy Morskiej, zostala zabudowana blokami komunalnymi i nazwaliśmy to osiedlem Zawadzkiego od nazwy ulicy. Skończyło się dla nas szczęśliwe dzieciństwo, mury tych bloków oddzieliły nasze dotychczasowe życie i przez to weszliśmy już w inny etap. Zniknęła rodzinna ścieżka przez pola i tym samym zmieniło się nasze dalsze życie. Miałam napisać o moim Jubileuszu. W dniu moich 70 urodzin czułam się szczęśliwa, że dożyłam tej chwili, moi najbliżsi dali mi dowody swojej miłości, Dzieci złóżyły mi życzenia telefonicznie , Monika przez Agate przesłała mi piękny bukiet róż, Marek obdarował mnie w ten sposób, że opłacił poczęstunek w lokalu dla wszystkich gości, zostałam obdarowana przez moich gości pięknymi kwiatami i prezentami, pamiętali wszyscy o mnie, Ci co mnie szczerze kochają. Ten dzień obchodziłam w gronie bliskich mi osób, wiernych kochających ludzii wśród moich kochanych przyjaciół. Chciało by się rzec - "chwilo żyj , chwilo trwaj" dosłownie tak to czułam. Cieszyłam się bardzo z tego naszego spotkania, że otacza mnie krąg oddanych i wiernych przyjaciół, nie tylko teraz , ale szli ze mną w moich najcięższych kolejach zycia, mialam ich zawsze blisko, wiernych, oddanychi kochanych. Dawali mi dowody swego oddaniaw ciągu całego mojego życia, ale tego trudnego i ciężkiego okresu życia, kiedy opuściła mnie Mama i moi najbliżsi , których tak bardzo kochałam. Z moimi przyjaciółmi było mi lżej i po prostu było to możliwe iść dalej i żyć normalnie. Dzięki nim wszystkim nie utraciłam wiary w drugiego człowieka, byłam przez nich wszystkich zrozumiana, znajdowali dla mnie czas , aby mnie wysłuchać , zawsze byli ze mną i na wszystkie sposoby dawali mi swoje dowody miłości. Radość moja w tym dniu była szczególna , też z tego powodu, że zdrowie nam wszystkim dopisało i mogliśmy po raz kolejny spotkać się w tym samym gronie. Podziękowałam wszystkim obecnym za uczestnictwo w tej uroczystości oraz ,za to ,że zawsze byli ze mną w moim dotychczasowym życiu , że czuję każdego dnia obecność każdego z osobna we mnie. Każdy z was , ma w moim sercu miejsce i ta część każdego z nich, daje mi siłę i dzięki tej sile potrafię dalej żyć, nie jest mi smutno, cieszę sie z każdego minionego dniai z tego co jeszcze przyjdzie. Dziękuję wam kochani przyjaciele, że jesteście, że mogę wam powiedziec wprost,że życie z Wami jest ufne i wspaniałe. Tak ,to można żyć długo, długo i szczęśliwie, ani myślę tego zmieniać, bo po co?- czyż tak nie jest fajnie?- ależ oczywiście jest fajowo i bombowo, chcę Was ciagle mieć , i tak ma być, przynajmniej jeszcze do następnych Urodzin , czyli za rok, ha...ha...ha...no to do miłego.........