poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Moje dzieciństwo

Moje poczęcie z pewnością nie było planowane, bo przede mną urodzili się moi Bracia, Ludwik - dnia 14.04. 1936 rok, Mirosław dnia 24.04.1938 rok, a więc zostałam poczęta na początku października w 1938roku. Myślę , że wybaczono mi wpychanie się na trzecią, zaraz po moim bracie, bo byłam dziewczynką. Urodziłam się 10. 07. 1939 roku w domu rodzinnym przy ulicy Morskiej , na drugim piętrze - dzisiejszy strych. Rodzice z jednej części strychu zrobili mieszkanie dla siebie, ponieważ pozostałe mieszkania przeznaczone dla lokatorów , miały dawać zysk. Moi Dziadkowie Żelewscy byli bardzo pracowici , utrzymywali się z gospodarstwa. Wychowali siedmioro dzieci, i wszystkim dzieciom zapewnili start życiowy, wyposażając ich w dobra materialne, które pozwalały im się usamodzielnić, taki start też otrzymali moi Rodzice. Urodziłam się maleńka, ważyłam niecałe trzy kilogramy, mówili na mnie "mała laleczka"- w moim beciku tak właśnie się prezentowałam, mała główka pokryta czarnymi włoskami, ciemne oczka ciekawie świdrowały wszystko, co napotkały na swojej drodze. Mama na mnie mówiła " mój mały wyskrobek". Kuzynka Jadzia i Leon z Flensburga (wyjechali z Polski do Niemiec w 1958 roku) zawsze wspominają mnie w ten sposób i do dzisiaj słyszę od nich słowa "byłaś bardzo ładna i wyglądałaś jak laleczka". Babcia Juliana Żelewska z Dziadkiem Feliksem, fajnie wymyślili podział swoich dóbr dla dzieci ,bo wszystkie ciotki i wujowie a tym samym moje kuzynostwo , mieszkaliśmy blisko siebie i mogliśmy prowadzić wspólne życie rodzinne. Bawiliśmy się wszyscy razem , wspaniała wspólnota, która przetrwała całe nasze dzieciństwo w otoczeniu kochających się ludzi. Najazd Hitlera na Polskę 01.09.1939 roku przerwał nasze spokojne życie. Mieszkaliśmy obok Cioci Agaty, i Mama często ją odwiedzała i tego dnia też była u niej z dziećmi, i wszyscy zaczęli uciekać w popłochu , zapomnieli o mnie. Zostałam tam na werandzie, wylatywały szyby i odpryski szkła spadały obok mnie a ja leżałam i bawiłam się swoimi nóżkami i machałam rączkami, nie wiedząc nic o wojnie. Tata zaczął pływać na statkach handlowych przed wybuchem wojny i już nie powrócił do kraju, dopiero po wojnie w 1947 roku. Mama wraz z Rodziną zapewniała nam byt, pracująć całą okupację w Bazie niemieckiego lotnictwa w Rumi. Byliśmy z naszego domu wysiedleni, i zamieszkaliśmy u C.Marty Kąkolowej. Cała Rodzina wzajemnie się wspomagała w pilnowaniu dzieci i trzody chlewnej i wszystkich pracach domowych. Moje dzieciństwo , to lata okupacji i czas powojenny. Z tamtych lat pamiętam rozkład mieszkania , które zajmowaliśmyu C.Marty , na piętrze, sypialnię , pokój dzienny i niewielką kuchenkę, od niej wejście na werandę , gdzie Mama upychała nasze zabawki. Mieliśmy ich całą szafę , zimą nie bawiliśmy się tam ,ale latem zawartość szafy wędrowała na całe mieszkanie, i bawiliśmy się wszędzie. Przez jakiś czas bracia chodzili do przedszkolaa mnie pilnowały ciotki. Zapamiętalam również, że Mama dla nas dostawała czekoladę, i chowała ją wysoko na szafie. W podkradaniu jej byliśmy zgodni i zawsze ktoś kogoś trzymał, żeby tam się wdrapać - najlepiej umiał się wspinać Mirek i dzielił się z nami swoim łupem. Utkwił mi też w pamieci obraz choinki bożonarodzeniowej i prezenty, w gronie rodzinnym , ale również w świetlicy wojskowej na lotnisku, dla pracowników i ich dzieci. Tam też były słodycze i prezenty, a żołnierze swoje racje darowali dzieciom i inne produkty na kartki, w tym okresie nie zaznaliśmy biedy ani głodu. Jesteśmy dziećmi wojny i dalej przesuwają mi się obrazy w pamięci z tego mojego dziecinnego życia. Najwięcej męczyły mnie budzenia nocne w czasie nalotów bombowych- charakterystyczne dalekie buczenie i wycie syren. Mama szybko nas ubierała i zbiegała z nami do piwnicy. Okropnie tego nie lubiłam , byłam bardzo śpiąca i niechętna w ubieraniu się, chciałam tak mocno dalej spać w ciepłym wygodnym łóżeczku. Trzęsłam się z zimna i ze strachu , szczęki mi latały , że nie mogłam mówić. W piwnicy było zimno i ciemno, nie wolno bylo zapalić nawet świeczki. Starsze dzieci byly ciekawe i pchały się do góry na schody, bo tam stali dorośli słuchali i gotowi na wszystko. To ostrzeliwanie trwało dosyć długo , z góry markówcowej ,gdzie stała armata. Najgorsze przyszło potem, musieliśmy się ratować ucieczką do domu ciotki obok, gdyż dom w którym mieszkaliśmy zaczął płonąć. Staliśmy z Mamą w piwnicy w domu obok, mnie Mama trzymała na ręce a bracia stali po bokach i patrzymy, jak płonie dom a w nim cały nasz dobytek. Pamiętam płacz i rozpacz Mamy a my dzieci pocieszamy Mamę - "nie płacz Mamo, my nic nie chcemy, ani jeść , ani zabawek i nic nie potrzebujemy, tylko nie płacz". Dla nas dzieci, rozpacz Matki na tle tego płonącego domu ,była tragiczna. Matka zawsze była silna, wszystko nam zapewniala a teraz byliśmy przerażeni, że coś nam zagraża , skoro Ona płacze. To nie koniec naszej niedoli wojennej, krótko przed wyzwoleniem uciekaliśmy z Rumi przed kolejnym nalotem i ostrzeliwaniem. Dziadek Feliks z Rodziną załadowali wóz z dobytkiem i sam złapał za dyszel , kobiety pomagały pchać i tak ruszył nasz smutny pochód, dzieci dreptaly obok , pochlipując , bo bolały ich nóżki. Pare metrów przed nami , Mama prowadziła krowę, naszą jedyną karmicielkę. Wolno posuwaliśmy się szosą w kierunku Białej Rzeki, zostaliśmy zatrzymani przez rosyjskiego żołnierza i dostaliśmy niespodziewaną pomoc . Po prawej stronie szosy na łąkach pasły się żywe konie, pozwolił Dziadkowi zabrać konia, od tej chwili dzieci mogły siadać już na wóz i wymieniać się z pozostałymi. Mogliśmy szybciej się posuwać i już w nocy dotarliśmy do Sławutowa. Ulokowaliśmy się w budynku , spanie na słomie , na podłodze i tam cała Rodzina mogła odpocząć, nie mogliśmy spać , okropnie nas gryzły pchły, dzieci nadal płakały, bo słychać bylo krzyki i walenie do drzwi, gdzie spaliśmy. Strach paraliżował wszystkich, bo nie było wiadomo , co nas jeszcze czeka. Wtym czasie nastąpił koniec wojny i wracaliśmy do swoich domów. Zaczęło się życie w czasie powojennym, ale o tym napiszę w następnym post.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz